poniedziałek, 16 listopada 2009

Marcelle w przedbiegach

Ciekawy zespół z okolic Krakowa (?) - Marcelle Spirit. Po pierwszym przesłuchaniu jestem na... nie wiem. Z jednej strony - kilka ciekawych kawałków, z drugiej - trochę fałszu, technicznych wpadek i słabiutkich tekstów. Zobaczymy, przesłuchamy, zdecydujemy się.

Trochę więcej:
  • http://www.lastfm.pl/music/Marcelle+Spirit
  • http://www.myspace.com/marcellespirit (fotka.pl patronem płyty? wtf?!)
  • http://marcellespirit.mp3.wp.pl/?tg=L3Avc3RyZWZhL2FydHlzdGEvNTI4MjEuaHRtbA== kilka darmowych kawałków

Najlepszy (chyba) na płycie utwór, "Latarnie na Reymonta":

niedziela, 15 listopada 2009

Co z tym Stingiem?

Nigdy nie byłem fanem Stinga, już bardziej The Police, ale zawsze go szanowałem. Tymczasem pan Gordon Matthew Sumner chyba zapragnął nagrywać wszystko to, czego jeszcze nie próbował.

W 2006 wydał album "Songs from the Labyrinth", który zawierał utwory z... renesansu! Fascynacja lutnią, współpraca z jej mistrzem z Bośni, niejakim Karamazovem, to wszystko plus świetny głoś Anglika, sprawiło, że nikt nie wiedział co powiedzieć na 23-utworowe wydawnictwo.

Minęły trzy lata i Sting znów szokuje swoją pomysłowością. Tym razem
"If on a Winter's Night...", czyli jesienno-zimowa płyta z kolendami, pastorałkami i innymi świątecznymi rytmami. Jest jednak jeden utwór, który totalnie zbił mnie z tropu i kazał zadać pytanie, o co do cholery chodzi?

Zresztą, celtycki/szkocki "Soul Cake" nie wymaga komentarza. Enjoy!


poniedziałek, 9 listopada 2009

Nowe Idlewild

Mam mieszane uczucia co do najnowszego wydawnictwa Idlewild. Od genialnego "100 Broken Windows" minęło dziewięć lat, a zespół wydał cztery kolejne albumy, w tym Post Electric Blues. Jest zdecydowanie lepiej niż na poprzednich dwóch (dla mnie totalnie chybionych), ale brakuje hitów. Płyta jest równa, ale chyba zbyt równa, bo jeden killer ("Dreams of Nothing") to zbyt mało...

Na dole legendarne dla mnie "Little Discourage"


czwartek, 29 października 2009

Szkockie granie? Najlepsze granie!

Koniec z prymatem recenzji na moim blogu, teraz coś więcej, krok dalej. W każdym razie - będzie coś w stylu kwiatków, rarytasów i ulubionych. Recenzje będą na Uwolnijmuzyke.pl a niedługo na stronie Polskiego Radia, więc bloga warto prowadzić częściej i z krótszymi wpisami, czas start!

Na początek kolejny magiczny zespół ze Szkocji. Jak to możliwe, że biją na łeb na szyję cały muzyczny świat? Frightened Rabbit, The Twilight Sad, Broken Records, My Latest Novel, There Will Be Fireworks, Malcolm Midletown... A teraz De Rosa, świetny zespół na jesienne wieczory, inny stylistyką od wyżej wymienionych, ale coś w sobie z tej Szkocji ma...

Na koncie mają dwa albumy, wydane w 2006 i 2009, po jednym (moim zdaniem) najlepszym kawałku na przystawkę.




środa, 21 października 2009

California Stories Uncovered - "Confabulations"


Prawdziwie tczewski rock

8/10

Myspace

“To najładniej wydana polska płyta ostatnich lat” - tak o debiucie California Stories Uncovered mówił na antenie radiowej “Trójki” Piotr Stelmach. Ja pójdę o krok dalej, to jedna z najlepszych płyt wydanych w ostatnich latach nad Wisłą.

Chłopaki z Tczewa od początku swojej przygody są kojarzeni z nurtem, który w Polsce nigdy tak naprawdę się nie rozwinął. Chodzi oczywiście o post-rock, muzykę wymagającą dużego zaawansowania technicznego, pasji i energii. Koncerty CSU były fantastyczną dawką mocnego grania i pięknych melodii. Mogwai spod Trójmiasta? Czemu nie.

Po ponad półtorarocznej obecności na scenie muzycznej, wygranej w gdańskiej edycji StreetWaves, występu na Creamfileds, Heineken Open’er Festival czy w studiu Programu Trzeciego Polskiego Radia, przyszła pora na pracę w studiu. O tym, że California pójdzie w trochę inną stronę, zwiastował już pierwszy koncert z prezentacją nowego materiału. Wiele osób podnosiło głosy, że to nie jest to, że wolą post-rock, że wokal nie pasuje, że… i tym podobne, ale…

Po tym co przyniosła debiutancka płyta, zatytułowana “Confabulations”, jestem w pełni spokojny o rozwój tego zespołu. Mogę też śmiało stwierdzić, że dziewięcioutworowy materiał na krążku jest bardzo dobry. Początek i “Honey Flavored” świetnie definiuje kwintesencję tego albumu. Ciekawe riffy, lekko piskliwy wokal i solidne anglojęzyczne teksty. A moment na wysokości 1:55 zapiera dech w piersi. Przyznam szczerze, że po pierwszym odsłuchaniu tego utworu, uśmiechnąłem się szeroko i powiedziałem “Tak, to jest to, brawo chłopaki!”.

Słucham dalej i “Meadow” - wyraźny bit, wokal w tle i gitary, po kilkunastu sekundach wyłania się chwytliwa melodia, która towarzyszy słuchaczowi do samego końca. “Xna” zwiastuje powrót do post-rocka, ale nagle co? Wokal, i to jaki, lekko łamiący się, paranoiczny, ale absolutnie niezakrawający o fałsz. Zresztą, do korzeni CSU wraca także z “Red”, doskonale znanym z wcześniejszej twórczości. “The Moth” jest lekko popowy, “Mr. Ambulance Driver” to typowa radiowa zagrywka, pewnie nie raz będzie można usłyszeć ją w co bardziej alternatywnej stacji.

Wreszcie pozycja numer sześć, “Footsteps”, utwór znany już z MySpace zespołu, zdecydowanie najlepszy na “Confabulations”. Wszystko tu świetnie współgra, jest na właściwym miejscu, po prostu - podoba się. Na koniec”Small Bodies - Big Impact”, indie pigułka, łatwostrawna, ale niebanalna. Płyta kończy się hipnotycznym i melodyjnym “Performance Review”, gdzie ostatnie momenty to elektroniczna dawka, która świetnie zamyka całą płytę. Przy okazji trzeba dodać, że cały album jest bardzo dobrze rozplanowany, dobrze się zaczyna i dobrze kończy. Jednym słowem, “Confabulations” to udana zmiana torów, jednego z najbardziej perspektywicznych zespołów.

Wszystkie powyższe zdania, to jedna wielka pochwała. Oczywiście debiutanci nie ustrzegli się błędów, wokal może się części słuchających nie podobać, niektórzy zapewne podniosą lament i nawoływania o post-rock, inni w ogóle zbojkotują to wydawnictwo. Ja jednak napiszę krótko, debiutantom się wybacza, a California Stories Uncovered zasługuje na meijsce w pierwszym rzędzie polskiej sceny muzycznej, obok fantastycznych Twilite czy ciągle niedocenianego duetu Skinny Patrini.

Tekst dostępny również na:


niedziela, 31 maja 2009

Grizzly Bear - "Veckatimest"


Co na to Radiohead?

8/10

Myspace

Rok temu Jonny Greenwood nazwał Grizzly Bear swoim ukochanym zespołem. Ciekawe co gitarzysta Radiohead powie na nowy album grupy z Brooklynu? Geniusze, mistrzowie czy następcy Radiogłowych?

Wszystko wskazuje na to, że kariera Grizzly Bear przebiega w doskonałym kierunku. Bardzo dobrze przyjęty debiut z 2004 roku, drugi “Yellow House” uznany za jeden z najlepszych albumów 2006 roku, a teraz “Veckatimest”, który już po kilku pierwszych odsłuchaniach staje się kandydatem na hit obecnego roku.

Trzecia płyta w dorobku nowojorczyków pozornie bardzo przypomina dwie poprzednie, ale… jest inna. Z jednej strony trudniejsza w odbiorze, a z drugiej bardziej zaawansowana kompozycyjnie i wprowadzająca powiew świeżości. Tak jak wcześniej mamy do czynienia z mieszanką muzyki eksperymentalnej, indie i folku, a nawet freak folku. Jednak to czym “Veckatimest” różni się od wcześniejszych wydawnictw to skomplikowane struktury, które często ocierają się o prog-rock spod znaku Mars Volta.

Płyta zaczyna się niespokojnym “Southern Point” z świetną melodią i stylem, który śmiało mogę porównać do “muzyki drogi” a’la Vetiver. Później jest bardziej różnorodnie. Przykładowo drugi utwór zaczyna się charakterystycznym pianinem, by później przerodzić się w balladę i zakończyć wspomnianym chwytliwym stukaniem w klawisze. Dla odmiany “All We Ask” to bardzo mądre melancholijne granie, a kolejne utwory to dalsze skakanie pomiędzy milionami pomysłów na eksperymenty.

I chyba to jest kluczowe w twórczości Grizzly Bear - słuchając ich muzyki nie można się nudzić. Jest tak wiele dźwięków, że płyta nie przeje się nawet po kilku przesłuchaniach z rzędu. Co to oznacza dla słuchaczy? To, że najlepsze płyty to takie, do których się z przyjemnością wraca.


środa, 13 maja 2009

Maxïmo Park - Quicken the Heart

Trzeci raz

4/10


Dziewięć lat na karku, trzy płyty, wiele koncertów, sporo nagród, ciekawy wokal, przebojowa muzyka, ale zespół idzie w dół. Ten komentarz wystarczyłby do oceny ostatniego tworu Maxïmo Park. Niestety.

Gdyby nie bardzo duży sentyment do tego zespołu (ale także do podobnego grania), pewnie nie napisałbym ani słowa na temat "Quicken the Heart". No, ale poszukajmy pozytywów, bo nie wierzę, że autorzy przebojowego, melodyjnego i przede wszystkim dobrego "A Certain Trigger", zapomnieli jak sie nagrywa fajne niezobowiązujące, ale trzymające w napięciu kawałki.

Trzeci krążek Maxïmo zaczyna się jak za starych dobrych czasów. "Wraithlike" jest solidny i nawiązuje do takich utworów jak "Apply Some Pressure" czy "Graffiti". Trochę inaczej jest z trzecim "The Kids Are Sick Again", który gdzieś tam (pewnie w zamyśle) miał być hymnem na miarę dwóch poprzednich czy choćby "Girls Who Plays Guitars" z drugiego albumu, który zresztą bardzo cenię.

Zatrzymajmy się przy utworze numer dziewięć. "Tanned" zaczyna się, jak gdyby Maxïmo Park miało iść w stronę Bloc Party i elektro-słabizny. Na szczęście Paul Smith wszystko ratuje fajną barwą głosu i nastrojem. Zakończenie płyty całkowicie przemilczę. Napiszę tylko, że w poprzednich albumach ostatnie utwory były jednymi z najlepszych na płytach.

Co dalej z Maxïmo Park? Miejmy nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy, który pozwoli powrócić z dobrym materiałem. Przynajmniej na miarę drugiego "Our Earthly Pleasures" (według mnie solidne 7/10), jeśli nie debiutu (zdecydowane 9/10).



niedziela, 10 maja 2009

Broken Records - Until The Earth Begins To Part

Kandydat na...

9/10

Myspace

... płytę roku. A walczyć o to miano będzie u mnie z opisywanym wcześniej My Latest Novel. Zresztą z tym zespołem ma jeszcze kilka wspólnych spraw: też są ze Szkocji, też są melodyjni, też powalają wokalem i też są genialni.

Do premiery debiutanckiej płyty Broken Records jeszcze niespełna miesiąc, ale można ją już spokojnie przesłuchać i bardzo wysoko ocenić. Na "Until The Earth Begins To Part" jest bardzo dużo skomplikowanych i wpadających w ucho kompozycji, jest sporo improwizacji, jest głośno, jest cicho.

Na kolana powala także mnogość instrumentów (zespół składa się z siedmiu muzyków).
Na debiucie Broken Records słyszymy akordeon, wiolonczelę, trąbkę oraz bardzo dużo skrzypiec i pianina. Na pierwszy rzut oka (ucha?) nasuwa się skojarzenie z Arcade Fire, ale już po kolejnych odsłuchaniach śmiało można stwierdzić, że to coś innego i może dzięki czemu lepszego na rok 2009? Przede wszystkim ze względu na folkowość stylu i coś co charakteryzuje także My Latest Novel, Frightened Rabbit czy The Twlight Sad, a mianowicie - instrumentalny shoegaze. Pianino zamiast basu i skrzypce zamiast wściekłej perkusji. Gdzie tego szukać? Najlepiej na numerze dziewięć - "Wolves", od 2:00 najlepiej. Majstersztyk!

"Until The Earth Begins To Part" jest bardzo, ale to bardzo równa. Szkoci nie schodzą z bardzo wysokiego poziomu, który czasem wędruje jeszcze wyżej. Szczególnie na dwóch pierwszych i dwóch ostatnich utworach. Jest bardzo dobre "Wolves" oraz jeszcze lepsze "If Eilert Loevborg Wrote A Song, It Would Sound Like This" (długość tytułu a'la Twilight Sad), którego początek kojarzy mi się z Bałkanami.

Na uwagę zasługuje także wokal, który choć nie jest specjalnie wyrazisty (ciekawe jak wypada live), ale świetnie komponuje się z muzyką, która idealnie nadawałaby się na mysłowickiego Offa, więc Panie Rojek! Poproszę! Poniżej teledysk do pierwszego singla, od którego nazwę wziął tytuł płyty (albo odwrotnie).


wtorek, 5 maja 2009

Conor Oberst - Outer South

Szarobury Conor


Conor Oberst to we współczesnej muzyce około rockowej znamienita postać. Niespełna trzydzieści lat, pierwszy zespół założył w wieku trzynastu lat i wtedy też nagrał swój pierwszy album (!). Na szerokie wody wypłynął wraz z Bright Eyes, którego był główną postacią od piętnastego roku życia. Choć zespół przyniósł mu największą sławę, to współpracował z innymi muzykami oraz tworzył poboczne projekty, m.in. Commander Venus, Park Ave., Desaprecidos czy Conor Orbest and the Mystic Valley Band.

Tą ostatnią nazwą firmowany jest jego ostatni album, który lada moment pojawi się na sklepowych półkach. Na pierwszy rzut oka wrażenie robi okładka ("U cioci na imieninach"?!) oraz fakt, iż ten album ma aż 70 minut. I to męczy najbardziej. Choć jest prawie wszystko z czego słynie Conor, to "Outer South" jest przeraźliwie nudne już po dziewiątym kawałku.

Paradoksalnie najlepsze utwory ten niesamowicie utalentowany muzyk zostawia na koniec. Przedostatni "I Got the Reason" jest najlepszy na płycie, przypomina co znaczy i jak działa głos Conora Obersta. Trzeci od końca "Eagle on a Pole" także robi wrażenie, choć śpiewa w nim perkusista Jason Boesel.

Na "Outer South" brakuje świeżości i mocniejszych akcentów. Jest nostalgia, są ballady i jest Conor, który niestety tą płytą rozmienia się na drobne. Niepotrzebnie na siłę wydaje albumy rok po roku, przecież s/t z kwietnia 2008 był kapitalny, istne 9/10. No cóż, zobaczymy co będzie dalej Panie wielce utalentowany z genialnym głosem...

czwartek, 30 kwietnia 2009

Manic Street Preachers - Journal for Plague Lovers

Z czterdziestką na karku

6.5/10

Myspace

W sieci pojawiła się już kolejna płyta Manic Street Preachers. Dziewiąty album w dorobku muzyków z Walii nie jest ani tak dobry jak te dzięki, którym zespół zyskał popularność, ani tak słaby jak te, po których powoli odszedł w niepamięć.

Oficjalna data premiery "Journal for Plague Lovers" to 18 maja, ale już od kilku dni można rozkoszować się (lub nie) solidnym powrotem zespołu z 23-letnim stażem. Płyta jest przede wszystkim solidna i powinna przypaść do gustu stałym fanom zespołu, których nie brakuje także w Polsce. Powinna spełnić oczekiwania także tych, którzy nie znają twórczości Manic Street Preachers od podszewki. To przede wszystkim solidna dawka rockowego grania.

Na nowej płycie brakuje hitów na miarę "If You Tolerate This Your Children Will Be Next" czy "A Designe For Life", ale jest kilka dobrych kawałków, które mogą na stałe wpisać się w kanon "znanych" utworów walijskiej grupy. Na uwagę zasługują przede wszystkim trzy pierwsze utwory z podkreśleniem numeru dwa, "Jackie Collins Existential Question Time".

Płyta pierwotnie miała być tylko hołdem dla Richego Jamesa Edwardsa, który w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął w 1995 roku. To on jest autorem większości tekstów na "Journal for Plague Lovers", co Manics podkreślali w wywiadach ("there was a sense of responsibility to do his words justice."). Jednak z oczywistych względów płytą zainteresowały się rozgłośnie radiowe i powoli robi się dość spory szum wokół nowego wydawnictwa. Zapewne z perełki wyjdze album mainstreamowy, z trasa promującą, festiwalami etc itp itd, ale może to dobrze?

Wracając do samej muzyki to na "Journal..." jest wszystko co trzeba. Są mocne gitarowe brzmienia, są ballady, jest przebojowość i przede wszystkim jest stary dobry James Dean Bradfield. Mimo czterdziestki na karku wokalista nadal imponuje fantastyczną barwą głosu (patrz: tytułowy kawałek, też czołówka na płycie). Wystarczy zobaczyć na YouTube utwory ze starszych albumów, żeby pojąć co tak naprawdę oznaczają ciarki podczas krzyku tego Pana.

Podsumowując moje karkołomne wywody, nowa płyta Manics jest kontynuuacją świetniej tradycji zespołu, ale też perełką dla koneserów i zagorzałych fanów. Ode mnie, jako zagorzałego fana, ale też realisty, będzie 6.5/10. Może zawitają w Polsce?


niedziela, 26 kwietnia 2009

The Horrors - Primary Colours


Granie jak z horroru

6.5/10

Myspace


Przyznam szczerze, że po przesłuchaniu debiutu spisałem ten zespół na straty. Niby ciekawy głos i oryginalna jak na XXI wiek muzyka, ale całość sprzedana w dziwny sposób - mieszanka filmu Tima Burtona "Sok z Żuka" z pięcioma Robertami Smith'ami na scenie. Całością zainteresował się NME i The Horrors straszyli z pierwszych stron gazet.

Niemniej debiutancka "Strange House" coś w sobie miała, ale była bardzo nierówna. Na uwagę zasługiwał przede wszystkim typowy radiowy hit "Jack the Ripper", który o dziwo nie został wydany jako singiel.

Druga płyta "Primary Colours" jest podobna, ale... inna. Kompozycje wydają się żywcem wyjęte z lat osiemdziesiątych. Jest trochę Bauchaus, My Bloody Valentine czy Jesus and Mary Chain. Niemniej horrorowi muzycy zdali poprawkę na ocenę pozytywną. Brakuje singlowego wymiatacza, choć celować w to miejsce może "New Ice Age", chyba najlepszy i najciekawszy utwór na tym albumie.

Widać, że muzycy postanowili jednak grać to co lubią a nie poddawać się trendom. Krok do przodu, ale nie zdecydowany. Plusy za pomysł i innowację a minus za zbyt równe kompozycje, brakuje kopa! Pierwszym singlem został ochrzczony "Sea Within a Sea", czyli prawie ośmiominutowy kawałek, który idealnie oddaje to co w muzyce The Horrors jest najlepsze, zreszą... oceńcie sami!


niedziela, 19 kwietnia 2009

Kto to śpiewa?! Ale jak śpiewa!

Silversun Pickups - Swoon


Po pierwszym odsłuchaniu byłem zachwycony melodią, riffami oraz wokalem, byłem przekonany, że damskim. Później przyszło szperanie w googlach i Myspace zespołu i co? Okazuje się, że wokalistą zespołu jest Brian Aubert, ewidentnie mężczyzna. Oczywiście nic to nie zmieniło w odbiorze muzyki Silversun Pickups, wręcz przeciwnie, Amerykanie co nieco zyskali.

"Swoon" jest drugim albumem w dorobku zespołu z Los Angeles. Pierwszy album, wydany w 2006 roku "Carnavas" zrobił bardzo duże zamieszanie na amerykańskim rynku muzycznym. Szczególnie dzięki stylistyce, która oscyluje pomiędzy amerykańską alternatywą rocka a indie rockiem. Niemniej wiele opiniotwórczych portali muzycznych zarzucało Silversun Pickups to, że zespół co utwór skacze pomiędzy nurtami, ciężko się z tym zgodzić, ale zdaniem Pitchfork album zasłużył na notę 5.1...

Drugi album zaczyna się genialnie, "There's No Secrets This Year" to zdecydowanie najlepszy utwór na płycie, jest ostro, shoegazowo (lub shoegazingowo) i melodyjnie. To może być jeden z lepszych singli tego roku, choć zespół na pierwszy wybrał numer pięć na płycie. "Swoon" po pierwszych odsłuchaniach wydaje się równiejszy od debiutu. W "Carnavas" było pięć świetnych utworów, prawdziwych wymiataczy, ale także sześć przeciętnych.

"Swoon" bardzo ciężko zamknąć w jednych ramach. Jest rock alternatywny, shoegaze, dream pop, ale też indie czy amerykański rock a'la Smashing Pumpkins, choć zam zespół zdecydowanie odcina się od starszych kolegów. Jedyne co łączy te dwa zespoły to tendencja do obniżonej barwy gitar czy zamiłowanie do gitarowych laurek, które jednak Smashing Pumpkins porzucili po nagraniu debiutu.

Co będzie dalej z Silversun Pickups? Wszystko zależy od drogi, którą wybiorą. Jeśli dadzą się złapać w sidła NME może skończyć się na rock'n'rollowym graniu i popowych kawałkach w radiu. Jeśli jednak zespół poważnie zakorzeni się w amerykańskiej alternatywie, może wyrośnie coś na miarę Kings of Leon? Na razie jedna z lepszych płyt w 2009 roku.

środa, 15 kwietnia 2009

My Latest Novel - Rewelacyjni Szkoci

My Latest Novel - Deaths And Entrances


Zaskakująco dobry kierunek. Tak, to właściwe określenie. Pierwsza płyta zespołu pt. "Wolves" zyskała bardzo przychylne opinie, znajdując się w czołówkach zestawień odkryć 2006 roku. Zespół imponował świeżością, nowym spojrzeniem na indie rock, gdy Glasgow najbardziej słynął z Franza Ferdinanda.

"Deaths And Entrances" to niewątpliwy krok do przodu zespołu, który na szerokie wody wypłynął supportując British Sea Power czy nawet Pixies, na ich występie w Edynburgu. Płyta jest przede wszystkim bardzo równa a od debiutu różni się kilkoma aspektami. Między innymi jest dużo bardziej poukładana, solówki wydają się bardzo dobrze zaplanowane a jazgot gitar zastąpiony nowymi instrumentami, choćby wiolonczelą (ale nie do końca, bo przestrojona gitara towarzyszy Szkotom bardzo często). Do mikrofonu dopuszczeni zostają także inni członkowie zespołu.

Drugi album My Latest Novel zaczyna się wręcz genialnie. "All In All In All Is All" zwiastuje, że na płycie nie zabraknie mocnych, ale chwytliwych utworów. Do najlepszych pozycji zaliczyć trzeba także "Hoplessly Endlessly" i zamykający "The Greatest Shakedwon", choć nie licząc wspomnianego pierwszego utworu, który zdecydowanie odstaje od reszty, wszystkie kawałki są naprawdę świetne.

Ci, którym nie obca jest twórczość Frightened Rabbit i The Twilight Sad na pewno doszukają się podobieństw między tymi szkockimi kapelami. Pierwsze to miejsce, z którego wywodzą się te trzy zespoły, czyli okolice Glasgow. Podobna stylistyka (alternatywa/indie/folk) czy maniera wokalu (choć akurat Scott Hutchisson z FR śpiewa bardziej po angielsku niż szkocku) to cechuje także My Latest Novel.

Co więcej? Chyba tylko to, że zespół może już niedługo zrobić wiele szumu w muzyce Wielkiej Brytanii, mimo tego, że dla wielu słuchaczy od zespołu bije dziwny patos a płyta jest zwyczajnie nudna. Ja wróżę im spory sukces, oby tak się stało...

wtorek, 14 kwietnia 2009

The Thermals czwarty raz


The Thermals - Now We Can See

7,5/10

Myspace

The Thermals
to amerykańska grupa z sześcioletnim stażem, składająca się z muzyków występujących w wielu innych formacjach, dość powiedzieć, że skład zespołu zmienia się bardzo systematycznie, bo od 2003 przewinęło się już osiem osób.

"Now We Can See" to czwarty album The Thermals i wszystko wskazuje na to, że najlepszy. Premiera, która miała miejsce na początku kwietnia, została poprzedzona promowaniem niektórych utworóch na portalu Pitchfork, który zreszą ocenił wydawnoctwo dość wysoko, bo na 7.8.

Zespół w poprzednich płytach szukał swojego brzmienia, które nabrało odpowiedniego kształtu właśnie przy "Now We Can See". The Thermals umiejscowili się gdzieś pomiędzy indie rockiem, ale bardziej w stronę Futureheads niż folkowych zespołów ze Stanów. Zespół stawia na chwytliwe melodie i bardzo proste riffy przeplatane dobrym wokalem, czasem wspieranym przez chórki.

W skrócie. Proste, niezobowiązujące, ale bardzo przebojowe granie. Do tego plotki głoszą, że zespół pojawi się na tegorocznym Off Festivalu, co zapewne pozwoli zespołowi zaistnieć także nad Wisłą.


niedziela, 12 kwietnia 2009

Jeremy Jay - gość z okładki

Jeremy Jay - Slow Dance

6,5/10

MySpace

Znany już w muzycznym światku Jeremy Jay (za sprawą debiutu anno domini 2008) zaskakuje świeżością w nowym albumie "Slow Dance", który może pozwolić młodemu muzykowi na wypłynięcie na szersze wody.

Album to mieszanka indie, bluesa z elektroniką i prostym popem. Trochę a'la taneczny The Pains of Being Pure at Heart. To wszystko bardzo skromne, ale wpada w ucho i powinno wpaść do iPoda kolejnych słuchaczy. Na uwagę zasługuje szczególnie progres młodego muzyka, który porzucił pianino i styl Sufjana Stevensa na rzecz ambitniejszej muzyki. Ciekawa okładka, choć na pierwszy rzut oka wskazywać może na popową gwiazdeczkę choćby z Q czy naszego Porcys.