niedziela, 31 maja 2009

Grizzly Bear - "Veckatimest"


Co na to Radiohead?

8/10

Myspace

Rok temu Jonny Greenwood nazwał Grizzly Bear swoim ukochanym zespołem. Ciekawe co gitarzysta Radiohead powie na nowy album grupy z Brooklynu? Geniusze, mistrzowie czy następcy Radiogłowych?

Wszystko wskazuje na to, że kariera Grizzly Bear przebiega w doskonałym kierunku. Bardzo dobrze przyjęty debiut z 2004 roku, drugi “Yellow House” uznany za jeden z najlepszych albumów 2006 roku, a teraz “Veckatimest”, który już po kilku pierwszych odsłuchaniach staje się kandydatem na hit obecnego roku.

Trzecia płyta w dorobku nowojorczyków pozornie bardzo przypomina dwie poprzednie, ale… jest inna. Z jednej strony trudniejsza w odbiorze, a z drugiej bardziej zaawansowana kompozycyjnie i wprowadzająca powiew świeżości. Tak jak wcześniej mamy do czynienia z mieszanką muzyki eksperymentalnej, indie i folku, a nawet freak folku. Jednak to czym “Veckatimest” różni się od wcześniejszych wydawnictw to skomplikowane struktury, które często ocierają się o prog-rock spod znaku Mars Volta.

Płyta zaczyna się niespokojnym “Southern Point” z świetną melodią i stylem, który śmiało mogę porównać do “muzyki drogi” a’la Vetiver. Później jest bardziej różnorodnie. Przykładowo drugi utwór zaczyna się charakterystycznym pianinem, by później przerodzić się w balladę i zakończyć wspomnianym chwytliwym stukaniem w klawisze. Dla odmiany “All We Ask” to bardzo mądre melancholijne granie, a kolejne utwory to dalsze skakanie pomiędzy milionami pomysłów na eksperymenty.

I chyba to jest kluczowe w twórczości Grizzly Bear - słuchając ich muzyki nie można się nudzić. Jest tak wiele dźwięków, że płyta nie przeje się nawet po kilku przesłuchaniach z rzędu. Co to oznacza dla słuchaczy? To, że najlepsze płyty to takie, do których się z przyjemnością wraca.


środa, 13 maja 2009

Maxïmo Park - Quicken the Heart

Trzeci raz

4/10


Dziewięć lat na karku, trzy płyty, wiele koncertów, sporo nagród, ciekawy wokal, przebojowa muzyka, ale zespół idzie w dół. Ten komentarz wystarczyłby do oceny ostatniego tworu Maxïmo Park. Niestety.

Gdyby nie bardzo duży sentyment do tego zespołu (ale także do podobnego grania), pewnie nie napisałbym ani słowa na temat "Quicken the Heart". No, ale poszukajmy pozytywów, bo nie wierzę, że autorzy przebojowego, melodyjnego i przede wszystkim dobrego "A Certain Trigger", zapomnieli jak sie nagrywa fajne niezobowiązujące, ale trzymające w napięciu kawałki.

Trzeci krążek Maxïmo zaczyna się jak za starych dobrych czasów. "Wraithlike" jest solidny i nawiązuje do takich utworów jak "Apply Some Pressure" czy "Graffiti". Trochę inaczej jest z trzecim "The Kids Are Sick Again", który gdzieś tam (pewnie w zamyśle) miał być hymnem na miarę dwóch poprzednich czy choćby "Girls Who Plays Guitars" z drugiego albumu, który zresztą bardzo cenię.

Zatrzymajmy się przy utworze numer dziewięć. "Tanned" zaczyna się, jak gdyby Maxïmo Park miało iść w stronę Bloc Party i elektro-słabizny. Na szczęście Paul Smith wszystko ratuje fajną barwą głosu i nastrojem. Zakończenie płyty całkowicie przemilczę. Napiszę tylko, że w poprzednich albumach ostatnie utwory były jednymi z najlepszych na płytach.

Co dalej z Maxïmo Park? Miejmy nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy, który pozwoli powrócić z dobrym materiałem. Przynajmniej na miarę drugiego "Our Earthly Pleasures" (według mnie solidne 7/10), jeśli nie debiutu (zdecydowane 9/10).



niedziela, 10 maja 2009

Broken Records - Until The Earth Begins To Part

Kandydat na...

9/10

Myspace

... płytę roku. A walczyć o to miano będzie u mnie z opisywanym wcześniej My Latest Novel. Zresztą z tym zespołem ma jeszcze kilka wspólnych spraw: też są ze Szkocji, też są melodyjni, też powalają wokalem i też są genialni.

Do premiery debiutanckiej płyty Broken Records jeszcze niespełna miesiąc, ale można ją już spokojnie przesłuchać i bardzo wysoko ocenić. Na "Until The Earth Begins To Part" jest bardzo dużo skomplikowanych i wpadających w ucho kompozycji, jest sporo improwizacji, jest głośno, jest cicho.

Na kolana powala także mnogość instrumentów (zespół składa się z siedmiu muzyków).
Na debiucie Broken Records słyszymy akordeon, wiolonczelę, trąbkę oraz bardzo dużo skrzypiec i pianina. Na pierwszy rzut oka (ucha?) nasuwa się skojarzenie z Arcade Fire, ale już po kolejnych odsłuchaniach śmiało można stwierdzić, że to coś innego i może dzięki czemu lepszego na rok 2009? Przede wszystkim ze względu na folkowość stylu i coś co charakteryzuje także My Latest Novel, Frightened Rabbit czy The Twlight Sad, a mianowicie - instrumentalny shoegaze. Pianino zamiast basu i skrzypce zamiast wściekłej perkusji. Gdzie tego szukać? Najlepiej na numerze dziewięć - "Wolves", od 2:00 najlepiej. Majstersztyk!

"Until The Earth Begins To Part" jest bardzo, ale to bardzo równa. Szkoci nie schodzą z bardzo wysokiego poziomu, który czasem wędruje jeszcze wyżej. Szczególnie na dwóch pierwszych i dwóch ostatnich utworach. Jest bardzo dobre "Wolves" oraz jeszcze lepsze "If Eilert Loevborg Wrote A Song, It Would Sound Like This" (długość tytułu a'la Twilight Sad), którego początek kojarzy mi się z Bałkanami.

Na uwagę zasługuje także wokal, który choć nie jest specjalnie wyrazisty (ciekawe jak wypada live), ale świetnie komponuje się z muzyką, która idealnie nadawałaby się na mysłowickiego Offa, więc Panie Rojek! Poproszę! Poniżej teledysk do pierwszego singla, od którego nazwę wziął tytuł płyty (albo odwrotnie).


wtorek, 5 maja 2009

Conor Oberst - Outer South

Szarobury Conor


Conor Oberst to we współczesnej muzyce około rockowej znamienita postać. Niespełna trzydzieści lat, pierwszy zespół założył w wieku trzynastu lat i wtedy też nagrał swój pierwszy album (!). Na szerokie wody wypłynął wraz z Bright Eyes, którego był główną postacią od piętnastego roku życia. Choć zespół przyniósł mu największą sławę, to współpracował z innymi muzykami oraz tworzył poboczne projekty, m.in. Commander Venus, Park Ave., Desaprecidos czy Conor Orbest and the Mystic Valley Band.

Tą ostatnią nazwą firmowany jest jego ostatni album, który lada moment pojawi się na sklepowych półkach. Na pierwszy rzut oka wrażenie robi okładka ("U cioci na imieninach"?!) oraz fakt, iż ten album ma aż 70 minut. I to męczy najbardziej. Choć jest prawie wszystko z czego słynie Conor, to "Outer South" jest przeraźliwie nudne już po dziewiątym kawałku.

Paradoksalnie najlepsze utwory ten niesamowicie utalentowany muzyk zostawia na koniec. Przedostatni "I Got the Reason" jest najlepszy na płycie, przypomina co znaczy i jak działa głos Conora Obersta. Trzeci od końca "Eagle on a Pole" także robi wrażenie, choć śpiewa w nim perkusista Jason Boesel.

Na "Outer South" brakuje świeżości i mocniejszych akcentów. Jest nostalgia, są ballady i jest Conor, który niestety tą płytą rozmienia się na drobne. Niepotrzebnie na siłę wydaje albumy rok po roku, przecież s/t z kwietnia 2008 był kapitalny, istne 9/10. No cóż, zobaczymy co będzie dalej Panie wielce utalentowany z genialnym głosem...